Rzadko kiedy na blogu piszę o swoich prywatnych sprawach. Nie lubię się uzewnętrzniać. Nieraz już słyszałam, że strona przypomina bardziej serwis turystyczny niż blog. Podsumowując 2015 rok postanowiłam inaczej – będzie o prywatnych wzlotach i upadkach oraz o podróżniczych lądowaniach i startach. Oto moja historia…
Zaczęło się nieciekawie. W styczniu, firma, z którą byłam związana od trzech miesięcy i dla której podęłam ryzyko przeprowadzki z Warszawy do Poznania, uznała, że moje stanowisko jest nierentowne. Oznaczało to tylko jedno – zwolnienie. Pierwsze o czym pomyślałam, gdy dowiedziałam się, że za chwilę będę bez pracy, to… powinnam gdzieś wyjechać. Rozsądniej byłoby zacząć szukać nowej pracy, ale prowadząc własną działalność uznałam, że “jakoś to będzie”. Poza tym w tamtym momencie marzyłam tylko o oderwaniu się od szarej, zimowej codzienności. A na dodatek potrzebowałam słońca i odrobiny ciepła! Wybór padł na… Walencję. Z jednej strony kocham Hiszpanię, uwielbiam odwiedzać ten kraj, a o podróży do Walencji marzyłam już od dawna. Z drugiej – tanie loty i pogoda przekonały mnie do podjęcia ostatecznej decyzji. I tak oto spędziłam cztery dni w słonecznej Walencji, zahaczając o jednodniową przesiadkę w Bolonii. Ten niepełny tydzień spędzony poza Poznaniem sprawił, że poukładałam myśli, nabrałam dystansu i pełna nadziei na lepsze jutro wróciłam do Polski.
Przez długi czas biłam się z myślami czy po tym wszystkim nie wrócić do Warszawy. Poznań był dla mnie obcy, a ludzie bardzo skryci. Zresztą brak znajomych potęgował tylko poczucie pustki i wyobcowania w nowym mieście. Jednak po powrocie postanowiłam, że zostanę i dam stolicy Wielkopolski drugą szansę. Rzadko piszę o Polsce, ale wtedy nawet pokusiłam się o wpis z 9 powodami, dla których warto odwiedzić Poznań.
Na nową pracę nie musiałam długo czekać – pojawiła się po dwóch tygodniach od powrotu, czyli w połowie lutego. Niestety, jak się później okazało, to nie była praca marzeń, a jej skutki ciągną się do dzisiaj… W tym czasie, między lutym a majem nigdzie nie wyjeżdżałam. Wróciłam za to do regularnych treningów biegowych. Co drugi dzień, 10 kilometrów z samego rana sprawiało, że czułam się świetnie, a mroźne, zimowe dni nie były mi straszne.
Problemy pojawiły się na początku maja. Coroczna tradycja mówiła o tym, że moim własnym, urodzinowym prezentem jest wiosenny wyjazd. Od kilku już lat wyjeżdżałam w kwietniu. W 2013 Kreta, rok później Kos. W 2015 było inaczej… Nowa praca rozpoczęta w połowie lutego nie pozwalała mi na tak szybki urlop. Postanowiłam jednak zaryzykować i poprosić o siedem dni wolnego w maju. Nawet nie usłyszałam “nie”. Ot tak, po prosto podziękowano mi za współpracę. Niewiele się przejmując zaczęłam planować majowe wojaże…
Natalię poznałam na Facebooku. Podpowiadała mi, co warto zobaczyć w Walencji. To jej ukochane, hiszpańskie miasto, które bardzo dobrze wspomina z powodu odbytego tam Erasmusa. Pod koniec kwietnia, kiedy rzuciły mi się w oczy tanie bilety z Warszawy do Kopenhagi, poinformowałam o tym swoich facebookowych fanów i zapytałam, czy ktoś chciałby polecieć. Odezwała się… Natalia. Od słowa do słowa, zarezerwowałyśmy bilety w tym samym terminie i pierwszy raz spotkałyśmy na Dworcu Centralnym w Warszawie, trzy godziny przed wylotem. Wyjazd do Kopenhagi był krótki, ale intensywny. Możecie o nim przeczytać w praktycznym wpisie po stolicy Danii oraz o tym, co warto zobaczyć w Kopenhadze.
W maju, mając w głowie, że i tak nie mam pracy, postanowiłam wykorzystać ten fakt i po raz trzeci, udało mi się polecieć na Maltę. Wyjazd miał na celu połączenie przyjemnego z pożytecznym – wypoczynku z doszlifowaniem języka angielskiego na kursie językowym. Bardzo kameralna szkoła, położona w miejscowości St. Jualians była strzałem w dziesiątkę. Jednak tydzień szybko się skończył i trzeba było wracać do codzienności.
Mówią, że do trzech razy sztuka. Postanowiłam to sprawdzić i spróbować kolejny raz w Poznaniu. Dzień po powrocie z Malty wybrałam się na rozmowę kwalifikacyjną i… udało się. Od połowy maja podjęłam nową pracę, która trwa do dziś.
A co jeszcze podróżniczego wydarzyło się w 2015 roku? Czerwiec rozpoczął się niespodziewanym zaproszeniem od Acera na krótki wypad do Sopotu. Przez dwa dni korzystałam z uroków polskiego morze w gronie kilkudziesięciu innych blogerów. Wyjazd, pełen wrażeń i atrakcji, pozwolił mi poznać Olgę ze słodkiego bloga Cooking&Goodlooking.
Kilka dni później wybrałam się do znajomych, u których spędziłam czerwcowy weekend w Pradze. Po wielu latach, chciałam do niej wrócić i odkryć na nowo. Udało się, chociaż stolica Czech jest takim miastem, do którego mogłabym często i chętnie wracać.
Wakacyjny szał urlopów na szczęście mnie nie dotyczy. Sezon turystyczny to czas, kiedy najchętniej zamknęłabym się w biurze i z niego nie wychodziła. Nie lubię turystycznego boomu – tłumu turystów, znacznie wyższych cen i żaru, który leje się z nieba. Między czerwcem a sierpniem rzadko kiedy wyjeżdżam. Dlatego kolejny wyjazd odbył się dopiero w październiku. Cieszyn i ogólnopolskie spotkanie blogerów podróżniczych! Ugoszczona przez 3 Bros’ Hostel, miałam okazję poznać niesamowitych ludzi, z którymi dzielę tę samą pasję. Niesamowite jest to, że mimo, iż czasami wyjeżdżamy w te same miejsca, to każdy z nas przeżywa podróż na swój indywidualny sposób. Wymiana doświadczeń w czasie rozmów do późnych godzin nocnych sprzyjały integracji i wzajemnej inspiracji.
Podobnie, jak wiosną, tak samo i jesienią lubię gdzieś wyjechać. Uwielbiam złotą, polską jesień, ale kiedy dni stają się coraz krótsze, za oknem szybko robi się ciemno, a temperatura spada do kilku stopni, to znak, że czas zaplanować kolejny wyjazd. Październik był miesiącem szczególnym. Nie tylko z powodu kupionych biletów na Teneryfę, ale także dlatego, że nie miałam tam lecieć sama. Życie jednak szybko zweryfikowało, że tak się nie stanie i relacja, w którą zdążyłam się zaangażować, przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. I tak oto w drugiej połowie listopada spędziłam tydzień na Teneryfie.
Grudzień przyniósł wyjazd na warszawską Blogowigilię, którą spędziłam w gronie fantastycznych, podróżniczych blogerów :). Większość z nich udało mi się poznać w czasie wspomnianego już weekendu w Cieszynie.
Co tu dużo pisać… to był trudny rok. Podróżniczo – dużo lepszy od poprzedniego, prywatnie – dużo trudniejszy, w którym zaliczyłam kilka wzlotów i upadków. Nie warto się jednak poddawać. Trzeba realizować swoje marzenia i dążyć do celów, które się wyznaczyło. Tych na 2016 rok mam wiele! Podróżniczo chciałabym odwiedzić Portugalię – przede wszystkim Lizbonę, Porto, Azory oraz Maderę! A jesienią lub zimą w końcu wybrać się do Azji. Prywatne plany zostawię dla siebie, ale może za rok się nimi z Wami podzielę?
W 2016 rok życzę Wam przede wszystkim spełnienia wszystkich marzeń (nie tylko tych podróżniczych), dążenia do osiągnięcia wyznaczonych celów, odwagi w ich realizacji, ale jednocześnie otwartości na to, co przyniesie los. Czasami warto być elastycznym. I jeszcze jedno… dziękuję, że jesteście! :)
Na koniec trochę liczb…
- W 2015 roku odwiedziłam 6 krajów i kilka miast w Polsce
- Na blogu pojawiło się 75 nowych wpisów
- Przeczytałam 12 książek podróżniczych (recenzje tylko 9 znajdziecie na blogu)
- Liczba fanów na Facebooku osiągnęła 2500 (dziękuję!)
- Na Instagramie pojawiły się 203 zdjęcia, które lubiliście 8 500 razy
- Zdobyłam pierwszy milion odsłon bloga, a liczba osób, która odwiedziła moją stronę przekroczyła 220 000! To prawie 150% więcej niż w roku 2014!